Już dawno, dawno temu, jako małe
dziecko, uwielbiałem kreskówki. A nadawane zawsze w niedzielę "Walt
Disney Przedstawia" było hitem nad hiciory. Króciutkie,
stare kreskówki z Goofym, Mickiem i Donaldem to było
naprawdę coś. I mimo iż wówczas jeszcze oglądałem bajki
bezkrytycznie było parę, które nawet wtedy były znacznie lepsze od
innych. Naj, najlepszą z nich bez wątpienia był "The Band Concert"
(tytuł polski
był chyba po prostu "Koncert", choć na necie można znaleźć
informacje, że "Koncert Orkiestry Dętej"). Po latach zapragnąłem
odświeżyć sobie kreskówkę, która wydawała mi się genialna, znalazłem
kogoś kto ma i obejrzałem.
I z radością stwierdzam, że czas się jej nie ima. Nawet więcej, poszukałem stron o "Band Concert" i okazało się, że nie tylko ja kocham tą kreskówkę, kochają ją nawet krytycy, znajduje się we wszystkich liczących się antologiach animacji, a fani do dziś z rozkoszą oglądają... właśnie co? Bajka trwa zaledwie dziewięć minut, ale dzieje się tam sporo. Mickey ze swoją orkiestrą chce dać koncert, Donald chce dać własny, przyplątuje się jeszcze pszczoła i... tornado! Fabuła jest jak widać dość oryginalna jak na kreskówkę z Mickim i Donaldem, którzy zazwyczaj razem budowali statek, malowali dom czy też robili masę innych, pożytecznych rzeczy. Jednak fabuła zdecydowanie nie jest tu najważniejsza. "The Band Concert" słynne jest jako szczytowe osiągnięcie techniczne Disneya, czyli genialne wprost połączenie dźwięku z obrazem, z czego przecież słynął. Już na początku mamy pokazaną próbę orkiestry która ma swoją melodię, potem wchodzi Donald, grający na flecie swoją melodię, a potem pojawia się pszczoła też mająca własny "light motive".
Mickey jednak cały czas chce dyrygować i tu dochodzimy do
najkapitalniejszej sceny w kreskówce, sceny tornada, kiedy wciągnięta w
wir orkiestra ani na chwilę nie przestaje grać, a Mickey ani na chwilę
nie przestaje dyrygować. To co zrobili tutaj animatorzy Disneya jeszcze
dziś musi budzić podziw. Do melodii
Rossiniego stworzonej wiele, wiele
lat przed powstaniem kreskówki dodano akcję tak znakomicie, że trudno
uwierzyć, że nie jest odwrotnie. A to jeszcze nie koniec, łatwo można
zauważyć, że każda z postaci w wirze porusza się indywidualnie, każdą
bowiem tworzył kto inny i dopiero później zostały "złożone", także
zresztą fenomenalnie. W rezultacie na ekranie mamy siedem postaci
kręcących się indywidualnie, szum tornada i piękną muzykę zgrane
idealnie, z rytmem i uczuciem. Następne co mógł osiągnąć film animowany
to już tylko produkcja pełnometrażowa (" Królewna Śnieżka i Siedmiu
Krasnoludków", 1937).
No i nie należy też zapominać o genialnej roli Mickiego, który jako owładnięty twórczą pasją dyrygent jest naprawdę znakomity. Widz ani przez moment nie wątpi, że gdy porwie go wena cały świat przestaje istnieć, niech się pali, niech się wali, Mickey nawet nie zauważy. w "The Band Concert" zaprezentował on najlepszą metaforę twórc zego szału jaką widziałem, przebijając nawet, świetnego przecież, Oldmana w "Wiecznej Miłości". Trudno powiedzieć na ile ilustruje to metodę pracy samego Disneya i jego ekipy, ale chyba wszyscy animatorzy włożyli w tą scenę całe serce. Paralelność jest tutaj niezwykła, artyści tworzący filmik o artyście muzyku. Cała bowiem kreskówka, ze swoją techniczną doskonałością, służy bowiem tej scenie,
nieco komicznemu, ale jednak opowiedzeniu o artyście, który tworząc
przestaje istnieć dla świata. Z postaci drugoplanowych wyróżnia się
oczywiście Donald, natomiast reszta, mimo że są to nieraz legendy
animacji to w zasadzie statyści..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz