poniedziałek, 2 lipca 2012

Kreskówkowo: The Band Concert. Perfekcja Disneya w synchronizacji dźwięku z obrazem.

Już dawno, dawno temu, jako małe dziecko, uwielbiałem kreskówki. A nadawane zawsze w niedzielę "Walt Disney Przedstawia" było hitem nad hiciory. Króciutkie, stare kreskówki z Goofym, Mickiem i Donaldem to było naprawdę coś. I mimo iż wówczas jeszcze oglądałem bajki bezkrytycznie było parę, które nawet wtedy były znacznie lepsze od innych. Naj, najlepszą z nich bez wątpienia był "The Band Concert" (tytuł polski 
był chyba po prostu "Koncert", choć na necie można znaleźć informacje, że "Koncert Orkiestry Dętej"). Po latach zapragnąłem odświeżyć sobie kreskówkę, która wydawała mi się genialna, znalazłem kogoś kto ma i obejrzałem. 


I z radością stwierdzam, że czas się jej nie ima. Nawet więcej, poszukałem stron o "Band Concert" i okazało się, że nie tylko ja kocham tą kreskówkę, kochają ją nawet krytycy, znajduje się we wszystkich liczących się antologiach animacji, a fani do dziś z rozkoszą oglądają... właśnie co? Bajka trwa zaledwie dziewięć minut, ale dzieje się tam sporo. Mickey ze swoją orkiestrą chce dać koncert, Donald chce dać własny, przyplątuje się jeszcze pszczoła i... tornado! Fabuła jest jak widać dość oryginalna jak na kreskówkę z Mickim i Donaldem, którzy zazwyczaj razem budowali statek, malowali dom czy też robili masę innych, pożytecznych rzeczy. Jednak fabuła zdecydowanie nie jest tu najważniejsza. "The Band Concert" słynne jest jako szczytowe osiągnięcie techniczne Disneya, czyli genialne wprost połączenie dźwięku z obrazem, z czego przecież słynął. Już na początku mamy pokazaną próbę orkiestry która ma swoją melodię, potem wchodzi Donald, grający na flecie swoją melodię, a potem pojawia się pszczoła też mająca własny "light motive". 
Mickey jednak cały czas chce dyrygować i tu dochodzimy do najkapitalniejszej sceny w kreskówce, sceny tornada, kiedy wciągnięta w wir orkiestra ani na chwilę nie przestaje grać, a Mickey ani na chwilę nie przestaje dyrygować. To co zrobili tutaj animatorzy Disneya jeszcze dziś musi budzić podziw. Do melodii 
Rossiniego stworzonej wiele, wiele lat przed powstaniem kreskówki dodano akcję tak znakomicie, że trudno uwierzyć, że nie jest odwrotnie. A to jeszcze nie koniec, łatwo można zauważyć, że każda z postaci w wirze porusza się indywidualnie, każdą bowiem tworzył kto inny i dopiero później zostały "złożone", także zresztą fenomenalnie. W rezultacie na ekranie mamy siedem postaci kręcących się indywidualnie, szum tornada i piękną muzykę zgrane idealnie, z rytmem i uczuciem. Następne co mógł osiągnąć film animowany to już tylko produkcja pełnometrażowa (" Królewna Śnieżka i Siedmiu Krasnoludków", 1937).


No i nie należy też zapominać o genialnej roli Mickiego, który jako owładnięty twórczą pasją dyrygent jest naprawdę znakomity. Widz ani przez moment nie wątpi, że gdy porwie go wena cały świat przestaje istnieć, niech się pali, niech się wali, Mickey nawet nie zauważy. w "The Band Concert" zaprezentował on najlepszą metaforę twórc zego szału jaką widziałem, przebijając nawet, świetnego przecież, Oldmana w "Wiecznej Miłości". Trudno powiedzieć na ile ilustruje to metodę pracy samego Disneya i jego ekipy, ale chyba wszyscy animatorzy włożyli w tą scenę całe serce. Paralelność jest tutaj niezwykła, artyści tworzący filmik o artyście muzyku. Cała bowiem kreskówka, ze swoją techniczną doskonałością, służy bowiem tej scenie, 
nieco komicznemu, ale jednak opowiedzeniu o artyście, który tworząc przestaje istnieć dla świata. Z postaci drugoplanowych wyróżnia się oczywiście Donald, natomiast reszta, mimo że są to nieraz legendy animacji to w zasadzie statyści..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz